• alicjakalinowska1@wp.pl
  • Poland

Moje morsowanie, a właściwie jego początki

Przyznaję się bez bicia. Jestem największym zmarzluchem świata. Nie znam większego.

Zawsze jako pierwsza zakładam długi rękaw, kurtkę, szal, czapkę i termoaktywną bieliznę. Tak, tak – zimą ciepłe majtki i gruba pierzyna to dla mnie podstawa. 😊 Nic dziwnego, że moi znajomi szeroko otwierali oczy, kiedy dowiadywali się, że zaczęłam morsować. Jeden zapytał mnie z przekąsem:

– Powiedz mi, Alu, jak to jest, że kiedy temperatura spada poniżej 16 stopni, jest ci strasznie zimno, a w lodowatej wodzie nie jest zimno?

Hmmm. Nic nie odpowiedziałam, tylko się zaśmiałam, bo prawdę powiedziawszy, w lodowatej wodzie jest mi zimno. Zatem dlaczego zaczęłam morsować? Zachęciły mnie korzyści zdrowotne: wzmocnienie odporności, poprawa krążenia, a przede wszystkim obietnica zwiększonej tolerancji na zimno. Dla mnie to ideał. Pomyślałam, że może w końcu przestanę marznąć w sytuacji, kiedy innym jest ciepło? To wydało mi się bardzo kuszące. Wymagało jednak przełamania własnej bariery, a to czasem wcale nie jest proste, ale kiedy się uda, czyż nie czujemy się wspaniale? 😊

Mors Rzeczny

Przyznaję, że do morsowania ciągnęło mnie od dłuższego czasu. Obserwowałam (trochę z zazdrością, a przede wszystkim z podziwem), jak mój mąż Michał radośnie wchodził do lodowatej wody, a potem jeszcze radośniej z niej wychodził. Tryskał wtedy taką energią, że mógłby nią zasilić całe miasto. Kiedy pierwszy raz zanurzył głowę, pomyślałam, że zwariował i następnego dnia obudzi się z zapaleniem płuc. Jednak nic takiego się nie stało. Jego zdrowie miało się świetnie. Mało tego, jego ciało wyprodukowało tyle ciepła, że po 15 minutach włosy na głowie wyschły całkowicie. Muszę przyznać, że mnie to zaintrygowało. Trochę więc poczytałam na ten temat.

Było dla mnie oczywiste, że przed zimnem chroni tkanka tłuszczowa. Wydawałoby się, że im więcej jej jest, tym organizm dłużej może zachować ciepło. A jednak niekoniecznie. Tkanka, o której zazwyczaj myślimy, wyobrażając sobie komórki wypełnione tłuszczem to tzw. biała tkanka tłuszczowa. Rzeczywiście, chroni przed zimnem, ale tylko pasywnie, na zasadzie bariery mechanicznej. Aktywny udział w termoregulacji bierze brązowa tkanka tłuszczowa, która stanowi mały ułamek naszego całkowitego tłuszczu. Ma ona zdolność do tzw. bezdrżeniowej termogenezy. Zjawisko to polega na uwolnieniu dużej ilości ciepła w celu utrzymania stałej temperatury ciała. Odbywa się to w mitochondriach. Pamiętacie z lekcji biologii? To takie „fabryki energetyczne” naszych komórek. Kiedy „Morsy” wchodzą do lodowatej wody, ich dzielne mitochondria licznie przebywające w brązowej tkance tłuszczowej, dostają sygnał, aby zwiększyć obroty. Pracują wtedy niestrudzenie i robią wszystko, aby uniknąć wychłodzenia organizmu. Co ciekawe – podczas kontaktu z zimnem komórki tkanki białej zaczynają się przekształcać w komórki tkanki brązowej, m.in. poprzez tworzenie nowych mitochondriów. Im więcej ich mamy, tym lepiej radzimy sobie z zimnem. To dlatego zaprawione w bojach „Morsy” potrafią przez dłuższy czas wytrwać w lodowatej wodzie z uśmiechem na twarzy, podczas gdy początkujący chcą natychmiast uciekać. Fakt ten tłumaczy również, dlaczego włosy na głowie mojego męża tak szybko wyschły, kiedy wyszedł z lodowatej wody. Po prostu, jego mitochondria zaszalały, wytwarzając ogromną ilość ciepła. Gdy stało się to dla mnie jasne, postanowiłam zażyć orzeźwiającej kąpieli.

Pewnego jesiennego poranka obudziłam się z uczuciem, że to ten dzień. Że to właśnie dziś rozpocznie się moja przygoda z zimnem. Stwierdziłam, że mój pierwszy raz powinien odbyć się w intymnych warunkach, więc wybrałam własną wannę, do której nalałam zimnej wody i wrzuciłam woreczki z lodem. Zanim się zanurzyłam, Michał wytłumaczył mi, czego mogę się  spodziewać. Ostrzegł, że moje ciało może spanikować, a to zerwie mi oddech. Aby tego uniknąć, pokazał, jak prawidłowo oddychać – powoli i głęboko. Ćwiczyłam, obiecując sobie, że nie spanikuję. Byłam przygotowana. Rozebrałam się, głęboki wdech i hyc! Brrr! Całe przygotowanie trafił szlag. Ludzie kochani! Czy można przygotować się na coś takiego? Dojmujące uczucie zimna, dreszcze które przebiegały przez całe moje ciało, od stóp do głowy i z powrotem. Uch! Ależ było okropnie! Mimo tego, dzielnie oddychałam, a raczej próbowałam – głęboki wdech, długi wydech. Nie bardzo mi szło, ale  i tak byłam z siebie dumna, bo nie spanikowałam. Po dwóch, ciągnących się całą wieczność minutach z ulgą wyskoczyłam z wanny. Moja skóra była czerwona i gorąca, jakby smagał ją ogień. Wytarłam się energicznie, nie bardzo wiedząc, czy dotykam własnego ciała, czy czegoś obcego. Wskoczyłam w ciepłe ubrania i wtedy to się stało. Poczułam taką euforię, że chciało mi się skakać. Wow! Wyrzut endorfin. Fantastyczne uczucie! I już wiedziałam – to nie był mój ostatni kontakt z zimnem.

Kilka dni później pojechałam z mężem, córką (tak, moja dwunastolatka też morsuje) i kolegami nad rzekę. Powoli i niepewnie weszłam do wody. Było bardzo zimno, więc już po chwili zaczęłam się trząść jak galareta. Dosłownie. Nie mogłam nad tym zapanować, a w głowie miałam jedną myśl – ucieczka. Ewidentnie zadziałała u mnie termogeneza drżeniowa zamiast bezdrżeniowej.

– Nie dam rady, chcę wyjść – powiedziałam do męża.

– Nie rezygnuj, oddychaj. Oddech cię ogrzeje – dopingował mnie Michał.

Nadal się trzęsłam.

– Znajdź swój rytm! – poradził mi jeden z kolegów.

– Rozłóż szeroko ręce i oddychaj! – powiedział drugi.

– Krzycz! – zaproponował trzeci.

Stałam w tej zimnej wodzie, drżałam na całym ciele i patrzyłam na zadowolonych chłopaków. Wyglądali, jakby zimno w ogóle im nie przeszkadzało. Motywowali mnie, uśmiechając się, a ja miałam ochotę powiedzieć im brzydkie słowo na literę „S”. A może nawet powiedziałam?

W końcu ich posłuchałam i głośno krzyknęłam, a potem skupiłam się na oddechu, spokojnym i miarowym. Udało się. Znalazłam swój rytm. I wiecie co? Przestałam się trząść. Nadal było mi zimno, ale mniej. Miałam też wrażenie, jakby w moje ciało wbijały się gorące igiełki. To było całkiem miłe. Po kilku minutach wyszłam z wody, szczęśliwa i pełna energii. Podobnie jak za pierwszym razem, zalała mnie fala endorfin. Poczułam, że mogę przenieść góry. I wtedy postanowiłam – będę morsować regularnie. Z pewnością wkrótce zwiększy się ilość moich komórek tkanki brązowej i będę lepiej tolerować zimno. Bardzo mi się to przyda, ponieważ sezon na ciepłe majtki i grubą pierzynę właśnie się rozpoczął. 😊

A jak jest z Wami? Morsujecie? Jeśli tak, dajcie znać w komentarzach, jakie były Wasze pierwsze wrażenia?